Pan Bóg specjalnie nas przesadza jak kwiatki, żebyśmy mogli gdzieś zakwitnąć
Od trzech lat organizowany jest wyjazd na misje Wielkiego Tygodnia do Meksyku w naszej wspólnocie Regnum Christi. Wiedziałam o tym, że można się zapisać i pojechać, ale jakoś w ubiegłych latach nie brałam tego pod uwagę, bo przecież Meksyk jest na końcu świata… Dosłownie. W tym roku, kiedy zbliżały się zapisy na misje, coś się zmieniło, a ja w sercu poczułam wyjątkowe zaproszenie od Maryi z Guadalupe.
W przypływie radości, szybko podjęłam decyzję, że pojadę. Tak jednak, ja bardzo się ucieszyłam, tak w mgnieniu oka zgasłam, bo ta moja decyzja została przykryta obawami, z którymi przyszło mi się zmierzyć… Uświadomiłam sobie, że przecież Meksyk jest naprawdę daleko, a ja nie znam języka hiszpańskiego, do tego to bardzo kosztowna wycieczka i trudno będzie pogodzić wyjazd z obowiązkami w pracy. No i przede wszystkim: nie wyobrażałam sobie spędzić świąt wielkanocnych poza Polską.
Długo kombinowałam, żeby się wymigać. Byłam rozdarta. Zaproszenie od Maryi nie traciło jednak na ważności, chociaż dawało mi zupełną wolność. Wiedziałam, że nic się nie stanie, jak nie pojadę, a jednak Bóg chciał, bym wybrała się w tę podróż. W tym czasie stawiał na mojej drodze ludzi, za których jestem wdzięczna i którym z serca dziękuję, a którzy pomogli mi zmierzyć się z obawami.
W Meksyku spotkałam się z moją bliską koleżanką Klaudią, która jest tam na rocznej posłudze misyjnej. Gdyby ktoś powiedział mi jeszcze pół roku temu, że spotkamy się na końcu świata, to nie wiem, która z nas śmiałaby się głośniej.
Jestem pod wrażeniem, jak szybko zakochałam się w tym kraju, w kulturze, w ludziach… Określenie „ale Meksyk” nabrało dla mnie nowego, barwnego znaczenia, a ostre jedzenie nagle zaczęło smakować. Czasem wydaje mi się, że Pan Bóg specjalnie nas przesadza jak kwiatki, żebyśmy mogli gdzieś zakwitnąć…
Przed rozpoczęciem misji pojechałyśmy z Klaudią do Matki Bożej z Guadalupe. W końcu mogłam się Jej pokłonić i mam wrażenie, że od tamtego spotkania Maryja nie opuszcza mnie na krok i ciągle mnie uczy, co jest dla mnie tak wielkim zaszczytem…
Po kilku dniach zwiedzania Meksyku, wyruszyłyśmy z Klaudią do Guadalajary na misje. Tam poznałam rodzinę, która zaadoptowała mnie na ten czas. Znowu Boża Opatrzność uświadomiła mi, jak bardzo się o mnie troszczy. Byłam zaszczycona faktem, że mogłam być częścią rodziny Monici i jej męża Luisa, oraz ich dwóch cudownych córek Ellen (8 lat) i Anny (6 lat). Pochodzę z niepełnej rodziny. Gdy byłam mała, moi rodzice się rozwiedli. Dlatego też, bycie częścią tej rodziny dosłownie było spełnieniem marzeń…
Dodatkowo w tych dziewczynkach – moich przybranych siostrach – zobaczyłam siebie. Zwłaszcza w jednej z nich – Ellen, która była dla mnie największym misjonarzem tego wyjazdu. Jej piękno, jej dziecięce, ufne serce, jej kreatywność, radość i odwaga nauczyły mnie tak wiele. To Ellen była tą dziewczynką, która jako pierwsza szła pukać do domów miejscowych z uśmiechem na ustach, by wspólnie się pomodlić, porozmawiać, podzielić uśmiechem. Nie przeszkadzał jej gorąc, niewyspanie, brudne spodnie. Ona szła przed Chrystusem, niosąc Go innym.
Zobaczyłam w niej samą siebie jako małą dziewczynę i nagle zalały mnie pytania: jak mogę wciąż być dla siebie taka sroga? Jak mogę tak wiele od siebie wymagać i wciąż karać się za niepowodzenia? Jak mogę zabierać sobie radość z życia, by wpasować się w oczekiwania i formy? Jak mogę żyć na bezdechu, wciąż się przejmując opinią innych i nie ciesząc z piękna, które daje mi Bóg? Nie było odpowiedzi na te pytania tylko głucha cisza mojego serca…
Ellen podzieliła się ze mną swoim pięknem i uświadomiła, że dla Boga zawsze jestem tą ukochaną mała dziewczynką o pięknych, ciekawych świata oczach. Bez względu na wszystko: moje błędy, osiągnięcia, straty i wybory… On jest, kocha i zawsze patrzy na mnie jak na ukochane dziecko, z miłością. Na każdego człowieka tak patrzy, bo przecież jesteśmy Jego dziećmi. To czasem dobre dla dorosłych, żeby nie zapomnieć, iż jesteśmy dziećmi Bożymi.
To największy paradoks misji: chcesz tak wiele dać, ale stokrotnie więcej otrzymujesz
Rozpoczęliśmy Mega Misje Mszą Rozesłania w Kościele na wzgórzu Guadalajary. Tak pięknym doświadczeniem było dla mnie zobaczyć misjonarzy, którzy się jednoczyli w ten wyjątkowy czas Wielkiego Tygodnia. Nadal jestem wzruszona tym w jaki sposób można spędzić ten czas – śpiąc w namiotach, ewangelizując, modląc się za ludzi, głosząc Słowo Boże, katechezę dla dzieci, nastolatków i dorosłych, przygotowując Drogę Krzyżową, modlitwy i śpiew… Wszystko po to, by przybliżyć ludzi do Boga. Niesamowite jest to, że „efektem ubocznym” jest jednoczenie się jako rodzina.
Miejscowość La Mora jest już jedną z moich ulubionych. Tam mieliśmy nasz misjonarski obóz, mieszkaliśmy w szkole. Poznałam przyjaciół, za którymi tęsknię i jednoczę się z nimi w modlitwie, bo ufam, że niedługo się spotkamy.
Nie umiałam mówić po hiszpańsku, a jednak jest jakiś język poza schematem – język serca, język miłości, który jednoczy, który pozwolił mi poznać te osoby, zbudować z nimi więź. Tak wiele od nich otrzymałam… Czystej radości, piękna, akceptacji, dobroci. Tak wiele mi dali, chociaż to ja byłam misjonarzem. To największy paradoks misji: chcesz tak wiele dać, ale stokrotnie więcej otrzymujesz.
Zaczynając Triduum Paschalne, w Kościele na wzgórzu poczułam w sercu, że Jezus jest mi wdzięczny, iż przyjęłam Jego zaproszenie, że jestem na misjach. To było bardzo obezwładniające. Dziękujący mi Jezus… Mi, wątpiącej jak Piotr i Tomasz razem wzięci… Tylko Jezus jest takim gentlemanem. Powoli łamał ograniczenia mojego serca, wychodząc mi na spotkanie z miłością.
W delikatny sposób Jezus zaprosił mnie na Ostatnią Wieczerzę i objawił swoją miłość. Zrobił mi miejsce przy stole. Obmył moje stopy, a Jego wzrok przepełniony był miłością, która nie jest możliwa w naszym ziemskim świecie. A potem poprosił, bym czuwała z Nim w Ogrodzie Oliwnym…
Bardzo czułam obecność Maryi. Jej pustkę, rozpacz, trwożący Ją bezmiar i ból sieroctwa, tego, że nie miała się dokąd udać, kiedy Jej Syn umarł. Cisza Wielkiego Piątku to najgłośniejsza cisza, jaką człowiekowi przychodzi znieść.
Wszystko to jednak prowadzi do Życia… Które coraz bardziej kiełkuje i wzrasta w sercu po misjach. Wierzę, że Jezus prawdziwie dotknął i przemienił moje serce podczas tych misji.
Bóg ma poczucie humoru, tego jestem pewna, bo takiego świętowania Zmartwychwstania jeszcze w życiu nie widziałam. Prawdziwe szczęście bijące z serc ludzi, które rozlewa się jak łaska. To było dla mnie tak wielkie błogosławieństwo i radość, do której Bóg tak bardzo mnie zachęca, by być Apostołem Radości.
Ciężko ująć w słowa, jakie były te misje, bo tam trzeba po prostu być, by tego doświadczyć. Ja chyba jeszcze stamtąd nie wróciłam. Nadal siedzę w Kościele na wzgórzu, wpatrując się w przepiękny witraż i wsłuchując w śpiewające ptaki. Odpoczywam w Bożym blasku i pytam: Dokąd teraz, Panie?